Syndrom wałbrzyski

Wałbrzych. Jeśli mieszkacie w tym mieście, może Was trochę zaboleć w patriotyzm lokalny, ale proszę, żebyście poczytali dalej. Obiecuję nałożyć trochę miodu na bolące miejsce ;-)
Dla mnie Wałbrzych to były głównie opuszczone, rozwalające się budynki przemysłowe, mijane w drodze do Karpacza pociągiem (zdjęli to połączenie wieki temu). No i oklepane na milion sposobów Książ i Palmiarnia. Odwiedzane wtedy, kiedy dalej nie było jak się wybrać. Czarny pył, paździerz i utracona świetność. Smutna mieszanka. Może dlatego, kiedy ostatnio byłam w swojej sławetnej 'otchłani rozpaczy' pomyślałam sobie, że ze mnie to też taki Wałbrzych. Ale im bardziej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej docierało do mnie, że może nie ma co z tym walczyć. I że powinnam ten Wałbrzych w sobie zaakceptować.
W sumie mogłam się spodziewać tego dołka. W marcu miałam urodziny- kolejne, od których jędrniejsza się nie robię. I choć nie przeszkadza mi to na tyle, żeby się zacząć ostrzykiwać jadami, to muszę przyznać, że parę siwych włosów eksterminowałam. Niestety pomimo wieku, nie udało mi się osiągnąć intelektualnych wyżyn, zrobić oszałamiającej kariery aktorskiej (jak sobie obiecałam za szczeniactwa) czy nawet postawić jednej, samotnej sciany na naszym fundamencie.
I pogrążona w takich rozmyślaniach, trafiłam na bloga Kuby, kolegi ze studiów. Poczytałam, zachwyciłam się jego stylem, a następnie zajęłam się pogłębianiem mojej otchłani o jakieś kilka metrów. Na przykład za pomocą odwiedzin na jego stronie, gdzie reklamował swoje usługi jako lektor angielskiego. Może pomińmy te wszystkie moje myśli typu "teraz to mi już nic nie zostało" i przejdźmy do następnego akapitu.
Wizyta w internetowej przestrzeni Kuby była jak wycieczka w niezwykle ciekawe miejsce- tu się zaśmiałam, tam wzruszyłam a na koniec doszłam do wniosku, że sama powinnam zapisać się do niego na korepetycje z angielskiego. A moja przestrzeń- i to nie tylko internetowa, ale życiowa ogólnie, to taki Wałbrzych. Trudno mu odmówić miejsca na mapie, ale żeby tak znaleźć tam coś interesującego?
Do tej pory nie opisywałam naszych wizyt w pobliskich ogrodach (może za wyjątkiem mało uczęszczanego arboretum w Sycowie), ponieważ wydawało mi się to bez sensu. No bo jak porównać wałbrzyską palmiarnię do tej w Berlinie? To jednak nie jest odpowiednie pytanie. Powinno ono brzmieć "po co w ogóle je porównywać?". Każda z nich ma coś do zaoferowania i dziś  napiszę Wam o tym, dlaczego lubię wracać do wałbrzyskiej palmiarni czasem nawet kilka razy w roku.
Oczywiście jednym z najważniejszych argumentów jest mała odległość. Bez większego planowania wystarczy nam wsiąść w samochód i po jakiejś godzince jesteśmy na małym parkingu przy bramie. Często jeździmy tylko do palmiarni, ale jeśli chcecie też zwiedzić Książ to polecam zacząć wizytę od zamku, ponieważ w cenie biletu tam jest też wizyta w szklarniach. Bilet kupiony na miejscu kosztuje 8 złotych i pozwala na zwiedzenie jedynie palmiarni.
Krzaczki po lewej to mandarynki.
Ponieważ z historią zawsze byłam na bakier, nie będę rozpisywać się na temat przeszłości tego miejsca. W wielkim skrócie- Palmiarnia została wybudowana między innymi dlatego, żeby można było zaopatrywać pobliski zamek w egzotyczne owoce. Stąd duża ilość cytryn, mandarynek i granatów. Rosną tu sobie znakomicie, a zapach ich kwiatów na długo pozostaje w pamięci.
 
 
Poza przesterzenią użytkową mamy też części czysto dekoracyjne. Przy wejściu znajduje się mała sadzawka z fontanną i to tu znajdują się największe rośliny.
Takie wilgotne warunki badzo pasują 'jelenim rogom'
Boczne alejki zawsze podobają się dzieciom- szególnie ta z tunelem, gdzie można iść dołem albo górą i chować się przed rodzicami. Są tam głównie wilgociolubne gatunki- dużo begonii, storczyków dosadzanych chyba sezonowo. Jest też szklarnia dla sukulentów, w której całkiem niedawno kwitła ogromna agawa. Znajdująca się w jednym z pomieszczeń wystawa drzewek bonsai to kolejna atrakcja- jest ich dużo, bardzo różnorodnych a ochrona pilnuje, żeby ich nie macać.
Pod fikusem sprężystym jest wejście do tunelu.
Opuncje, agawy i wilczomlecze mają się tu bardzo dobrze.


Poza obserwowaniem roślinnych ciekawostek, można w Palmiarni też coś zjeść w staromodnej restauracji. Znajduje się ona w jednym z przejść- stoliki ukryte są w porośniętych pnączami zakątkach. Z pewnością przydałby się tu remont ale i tak jest malowniczo.
Można też poobserwować pawie, które latem są wypuszczane na zewnetrzny wybieg. No i można kupić rośliny u pani, która wie o nich wszystko. Ja nigdy nie potrafię się powstrzymać- ostatnio kupiłam malutkie siewki kawy. Teraz żałuję, że nie skusiłam się jeszcze na 'anginkę'. Poza modnymi teraz gatunkami, można tam też dostać własnie takie żelazne klasyki z parapetu babci. Geranium rosło zawsze u dziadków i w co drugiej klasie podstawówki, a teraz nie mam od kogo wziąć sadzonki.
Akurat w kilku miejscach kwitły strelicje.
 

Wizyta w palmiarni nie trwa długo- wystarczy około pół godziny, żeby obejść cały budynek. Ja jednak postanowiłam opisać dla Was wizyty w takich miejscach. Im wiecej z nas je zobaczy, tym więcej dochodów z biletów bedzie można przeznaczyć na renowację- a ta przydałaby się tutaj koniecznie. Rośliny są zadbane i jest czysto, ale budynki coraz bardziej niszczeją. Poza tym nawet tak niewielkie, lokalne palmiarnie są inspirujące. Może po zobaczeniu ogromnej, kwitnącej datury sami postanowicie ją uprawiać? A to że wałbrzyska palmiarnia działa na wyobraźnię, może potwierdzić fakt, że w wydanej niedawno, przepięknej książce "O roślinach" została ona wspomniana jako jedna z ulubionych przez autorów.
Podsumowując- może i Wałbrzych nie będzie nigdy Berlinem, a ja nie osiągnę nigdy Kuby szczytów elokwencji, ale wszyscy razem jesteśmy dla Was. I serdecznie zapraszamy do wizyt w naszych różnych, mniej lub bardziej spektakularnych światach.

Komentarze