Jesienne rozkminy Lesmirabelorda
Też macie tak, że we wrześniu jesteście największymi pogodowymi twardzielami? Krótki rękaw, szorty i wybieganie do pracy bez kurtki? A potem przychodzi taki jeden z pierwszych październikowych dni, który weryfikuje Wasze wyobrażenie o tym ile warstw należy na siebie założyć, żeby osłonić wygrzane w pościeli tkanki? U mnie jest to zawsze moment, kiedy arogancję chodzenia bez czapki przypłacam koszmarnym bólem zatok. I potem pokornie przyznaję sama przed sobą, że na gołą klatę to ja tej jesieni nie wezmę. Może dam radę na klatę w swetrze, owiniętą szalikiem i ukrytą pod szczelnie zapiętym płaszczem. Może pomoże mi termofor na stopy. I jeszcze jakaś przytulna muzyka oraz gruba książka. I wielki kubek gorącej herbaty. A do niej jabłkowy syrop z naszych malutkich ogrodowych jabłek i cynamon. Może. A jeśli nie, to poddam się jej w całości i zanurzę w tym szaro-złotym szeleście i do wiosny mnie nie znajdziecie.
Ostatnio coraz bardziej oswajam się z ideą akceptacji. I to nie tylko jesieni, ale i siebie. Może to oznaka obwisania młodzieńczej motywacji, ale coraz mniej widzę sens w walce ze sobą.
W wakacje odkopałam swoje licealne pamiętniki- nawet przez chwilę myślałam, żeby zrobić z nich coś w rodzaju wspomnieniowego bloga, ale zdrowy rozsądek zwyciężył. Doszłam do wniosku, że nie zrobię tego moim znajomym z tamtych czasów. Chociaż wciąż trochę ten pomysł do mnie wraca. Mam wrażenie, że historia o kolcu wbitym w moje osobiste czoło tuż przed imprezą półmetkową jest warta udostępnienia szerszej publiczności. Ale wracając do walki ze sobą- częstym motywem w moich wpisach była złość na siebie, bo na przykład chciało mi się płakać. Albo wielokrotnie powtarzana przeze mnie i moje przyjaciółki chęć zostania tak zwaną 'kold bicz'.
Kupno tej drobnej róży okrywowej to był strzał w dziesiątkę. To największą twardzielką z naszych róż i kwitnie do października. |
Marnowałam ogromne pokłady energii, próbując ukryć swoje uczucia i emocje. Tak postępując, przyciągałam do siebie i otaczałam się ludźmi, którzy nie mieli szansy dowiedzieć się jaka jestem naprawdę. Zakładali, że jestem osobą, na którą pozowałam, a ja miałam im to potem za złe, że nie rozumieją, że jestem kompletnie inna. Długo tkwiłam w takim błędnym kole, myśląc że jak wystarczająco się postaram to wszystko magicznie kliknie. I w sumie kliknęło, ale nie tam gdzie myślałam.
Gailiardie są jak wykrzykniki wśród traw. Kwitną całe lato, do jesieni i są właściwie bezobsługowe. Nasze odziedziczyłam po Dziadku- przetrwały w chaszczach. |
Dociera do mnie w końcu, że tak jak jesienne niedogodności, tak i własne niedoskonałości nie przestają istnieć od tego, że próbujemy im uparcie zaprzeczyć. Ganianie w sandałach w październikowym deszczu może skończyć się zapalaniem płuc. A udawanie przed samym sobą rodzi wewnętrzny konflikt, depresję lub wybuchy złości na Bogu ducha winnego Słowika (również częsty motyw w moich pamiętnikach...). W ulewę biorę ze sobą parasol. Kiedy jestem zła, warczę. Kiedy jestem smutna płaczę. To moje narzędzia w wyrażaniu emocji i w radzeniu sobie z nimi.
Firletki lubię za mechate liście i drobne, ale wyraziste kwiatki. |
Bardzo podobało mi się, co napisały o płaczu dziewczyny z Ministerstwa Dobrego Mydła na swoim Instagramie. To nasz kobiecy przywilej, który pomaga nam radzić sobie z przeciwnościami losu, a którego odmawia się mężczyznom. Poryczymy, wywalimy z siebie ten cały ładunek emocji i idziemy dalej. A facetowi nie wypada. Dlaczego?
Takie kiście kwiatów to dopiero październikowy rarytas. Cieszę się, że się na nie skusiłam w tym roku. |
Bo
emocje to bzdury, wymówki mięczaków i próby zwrócenia na siebie uwagi
księżniczek. Nie wiem, czy tak mnie uczono, czy sama sobie to gdzieś bez
sensu zaimplantowałam, ale wraca do mnie takie myślenie. Do dziś muszę
sobie powtarzać, że jak ryczę oglądając smutny film albo wściekam bo
hormony mi szaleją, to nie ma co frustrować, że jestem słaba i nie
panuję nad sobą.
Coraz częściej jestem w stanie powiedzieć sobie, że to co czuję jest prawdziwe i z czegoś wynika. Zamiast tracić energię na wypieranie emocji, mogę się skupić na ich zrozumieniu. I zaakceptowaniu. I powiem Wam, że choć wydawało mi się to niewykonalne, okazało się niesamowicie uwalniające. Wcale nie jestem w tym jeszcze dobra, ale mam wrażenie że taka praca nad sobą robi ze mnie lepszego, bardziej pogodzonego ze sobą człowieka. Może nawet nie katowałabym tak tego biednego Słowika, gdybyśmy byli w kontakcie. Chociaż on miał talent mówienia takich małych, irytujących rzeczy w najmniej odpowiednim momencie... Myślę, że gdyby moja praca nad sobą była grą komputerową, Słowik byłby w niej ostatnim, najtrudniejszym bossem.
Tak naprawdę ten tekst miał być o jabłuszkach, ale jednak zakopałam się w tych jesiennych rozkminach po uszy. Nie wiem jakiej ekwilibrystyki logicznej musiałabym dokonać, żeby nawiązać te przemyślenia do kandyzowania owoców, więc napisałam o nich oddzielnie. Ale mam dla Was kilka zdjęć ogrodu, żeby pomóc Wam (i sobie) zaakceptować tę porę roku. Chociaż ja to już byłam kupiona przy gorącej herbacie i książkach. Lubię tę naszą cykliczność pór roku, nawet jeśli oznacza to, że znów będzie listopad:)
A bo to nie ma co się szarpać z samym sobą. Wystarczy, że codziennie trzeba inne rzeczy ogarniać.
OdpowiedzUsuńŚwięta racja! Tylko jak ze wszystkim- łatwo powiedzieć, trudniej uskutecznić, przynajmniej w moim przypadku ;-)
UsuńŁo jezuuuuu... liceum, dla mnie najmroczniejszy czas w życiu. Ludzie w tym wieku obowiązkowo powinni dostawać T-shirty z wielkim napisem, że "to wszystko minie". Byłoby dużo łatwiej :D
OdpowiedzUsuńNa szczęście minęło, nawet bez t-shirtów :-) Ale przyznaj, że w naszej pełnej oryginałów klasie potrafiło bywać kolorowo ;-)
UsuńWciąż mam słabość do dramatycznych, werterowskich spleenów, stąd może mój sentyment do tamtego czasu;-)
Dziękuję! :)
OdpowiedzUsuń