No hej! Co tam?

Są w życiu pytania, na które nie ma odpowiedzi. Kwestie, z którymi ludzkość zmaga się od pokoleń, wciąż ponosząc bolesne porażki. Przy nich słynne "co było pierwsze- jajko czy kura?" wydaje się ledwie heheszkiem dla początkujących. Przecież wiadomo, że jajko- dinozaura chociażby. A tymczasem pytania o wiele większego kalibru wiszą nad naszymi głowami z milionami zalążków odpowiedzi, ale bez najmniejszego konkretu, od którego można zacząć. I dziś mam zamiar heroicznie spróbować zmierzyć się z jednym z takich pytań.
Mieliśmy z konQbkiem znajomą, która każde spotkanie zaczynała od jednego z tych pytań. Wsiadało się do tramwaju, trzy lata od ostatniego spotkania (W LICEUM), mentalne lata świetlne od siebie samego sprzed paru miesięcy, co dopiero lat, a ona uśmiechała się, rzucała radośnie: "No hej! Co tam?" i patrzyła wyczekująco, autentycznie domagając się odpowiedzi. No krude jak? Jeszcze kiedy widywaliśmy się w miarę regularnie, można było sprawę załatwić zwyczajowym "nie no w porządku" czy innym "nic nowego", ale tak? Od czego zacząć? Podejść do tematu chronologicznie, czy zrobić podpunkty z podziałem na tematy? Może skupić się na tym co najważniejsze? Raczej nie, bo z własnego doświadczenia wiem, że kiedy na rzucone mimochodem "jak się masz?" pada odpowiedź "w poniedziałek się rozwiodłem", to nie jest najzręczniej na świecie. A tymczasem ona dalej czeka na odpowiedź...
To jedno z tych pytań, które staje się tym trudniejsze, im rzadziej je słyszymy. Może jest jakiś uniwersalny sposób, żeby wybrnąć z wykreowanego przez nie impasu, ale ja go nie znam. Jedyny raz, kiedy udało mi się w miarę bezboleśnie przebrnąc przez pierwsze pięć minut rozmowy z rzeczoną znajomą, był wtedy, kiedy tak bardzo zmieniłam swój wygląd, że mnie nie poznała i przedstawiła mi się. Zadziałało, ale trudno to nazwać praktycznym rozwiązaniem.
Blogowo jestem w trochę podobnej sytuacji. Jak, pisząc tak sporadycznie, podsumować czas przerwy? Wprawdzie nasze życie nie zmienia się tak dynamicznie, jak wtedy  kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat, ale jak tu zagaić niezobowiązująco i przejść do meritum? Może opisując, że się nie da i uznać, że wstęp mam z głowy i zabrać się za pisanie o wiośnie? Bo nie da się ukryć, meritum to niezaprzeczalnie wiosna. Łykniecie to? Przestaniecie patrzeć z wyczekującym uśmiechem i będziemy mogli sobie niezobowiązująco popisać? Priti pliz?
Popatrzcie na przykład, jaką tłuściutką werbenę patagońską mamy po "zimie".
A jest o czym pisać- krokusy szaleją, dereń jadalny po raz pierwszy ma pełno kwiatów a tulipany ścigają się z liliowcami na długość liści. Przez wysokie temperatury praktycznie wszystko startuje jednocześnie- i dotyczy to również nas. W końcu działamy w domu, nawiązując bliskie znajomości z gipsem, panelami i pacą do szlifowania. Pomimo ciężkiej orki na ugorze, sprawia nam to ogromną radość- coś nareszcie od nas zależy i widzimy postępy. Firma nie ogarnęła się jeszcze ostatecznie i to właściwie tyle, ile chcę o tym dziś napisać.
Ogród zostawiony sam sobie rozkręca się powoli. W niedzielę postanowiliśmy zamienić szlifierkę na grabie i zebraliśmy gałęzie, które spadły podczas wiosennych wiatrów. Po wszystkim lasek zdaje się wyglądać identycznie, ale popatrzcie na te krzaczaste góry- coś się jednak wydarzyło.
Przed.
Po.

Górka numer jeden.
Górka numer dwa.
Korci mnie grzebanie w ziemi, z zazdrością oglądam parapetowe roślinne żłobki na Instagramie, ale niestety na tę chwilę dom jest priorytetem. Staram się tego pilnować i nie próbować robić nic na siłę. Próbuję się nie zżymać się na siebie, że czytam tę samą książkę od stycznia i nie zasiałam ani ziarenka. Tłumaczę sobie też, że pobudowlane straty są nieuniknione i mocno trzymam kciuki za skatowaną wiśnię, różę czy głóg (choć nie jest łatwo...).
Niestety- podczas wykopów kanalizacyjnych panowie zahaczyli o korzeń jednej z wiśni i ciągnąc go koparką, zrobili taką wyrwę. Nie wygląda to dobrze:(
Ten kijek to nasz głóg, po starciu z koparką. On przynajmniej jest w pionie.
Róża miała jeszcze mniej szczęścia. A to ta piękna, bladoróżowa:(
Skupiam się na tym, żeby się wysypiać, bo łatwo się zajechać pracując jednocześnie jako lektor i wykończeniowiec . Wyrobiłam sobie małe rytuały, jak cowieczorny kubek złotego mleka owsianego w towarzystwie kawałka odcinka Twin Peaks. I tak, od zajęć,  przez wiadro z gipsem, do muzyki Badalamentiego, człapiemy oboje, powoli, ale nareszcie nie w miejscu. I to jest nasza osobista wiosna:)

PS.: Oren Lavie- jak mi się dobrze pisze przy mruczankach tego pana! Czuję jakbym siedziała w kawiarence w jakimś stylowym zakątku miasta, a nie półleżała na łóżku w piżamie z morsem  i próbowała zobaczyć ekran przez porysowane gipsowym pyłem okulary...

Komentarze