Anglicy mówią, że ten kto znudził się Londynem znudził się życiem. I trudno temu zaprzeczyć, bo z pewnością jest tam co robić. Można jechać do brytyjskiej stolicy na wycieczkę po słynnych parkach. Można ją zwiedzać śladami Rodziny Królewskiej. Można zgłębiać jej kulinarne tajniki i poznawać smaki poszczególnych dzielnic. Można się edukować zwiedzając znane muzea. Można też wpaść tam na dwa dni i próbować robić wszystko po trochu. Taki był właśnie nasz Londyński weekend.
Pomysł wyjazdu zrodził się tuż po Świętach. W internecie znalazłam tani lot z Wrocławia do Londynu. Data znacząca- 14 lutego. Po pewnych perypetiach z płatnościami internetowymi udało się nam zabukować lot, transport z lotniska i nocleg. Pozostało planowanie co chcielibyśmy zobaczyć. Powstała wstępna lista, pełna znaków zapytania. Punktami obowiązkowymi były londyńska siedziba Royal Horticultural Society i Muzeum Ogrodnictwa. W kwestii bardziej dokładnego planowania poddałam się dość szybko, ponieważ było zbyt wiele niewiadomych.
 |
Siedziba RHS była zamknięta w sobotę rano ale starałam się chłonąć ogrodniczą atmosferę całą sobą:-) |
Z Wrocławia przylecieliśmy do Luton- byłam tak padnięta, że cały lot smacznie przespałam, a lądowanie wzięłam za turbulencje. Autobusem dojechaliśmy na Victoria Station i rozpoczęliśmy pierwszy dzień wędrówki. Misja numer jeden- zdobyć kawę i dostać się do Tamizy zakończyła się sukcesem (btw chai latte w
Blanche Eatery jest najlepsza na świecie). Obfotografując po drodze katedrę westminsterską, RHS i Big Bena z siedzibą Parlamentu doszliśmy do muzeum ogr
odnictwa.
 |
Wydawałoby się, że luty to nie czas na doniczkowe dekoracje roślinne a jednak. Piękne są te fasady. Wśród roślin w doniczkach królowały cyklameny. |
Na tyłach muzeum znajduje się niewielki, ale uroczy ogród. Przyjemnie posłuchać śpiewu ptaków w samym sercu metropolii i przysiąść na ławeczce. Poza tym w muzeum jest się też kawiarnia kusząca domowymi wypiekami i aromatyczną kawą. Nie przetestowaliśmy jej, ale kupując bilet w muzeum dostaje się naklejkę, z którą można bezpłatnie wrócić, więc kafejkę można wypróbować przy innej okazji. Jest tam też sklepik ze świetnymi gadżetami ogrodniczymi i kubkami (np. z napisem "raindrops keep falling on my shed")- niestety ceny są mocno londyńskie.
 |
Muzeum od frontu i od tyłu. |
 |
Dowód na to, że jednak jesteśmy w centrum Londynu. |
 |
Przepiękny ziołownik. Mieć taki przy kuchennym oknie... |
 |
Piękne śnieżyce. |
 |
Ogród jest niewielki, ale wszystko jest dokładnie opisane. Znalazło się nawet miejsce na dom dla dżdżownic. |
 |
Zbliżenie na rośliny. |
 |
Przed wejściem do muzeum można kupić sezonowe sadzonki. |
 |
Te nalepki uprawniają do powrotu do muzeum. Ta rustykalna szklarnia wygląda bardzo abstrakcyjnie na tle nowoczesnych budynków. |
Z muzeum przedostaliśmy się w stronę London Eye i przez Millenium Brigde przeszliśmy na drugą stronę Tamizy. Zahaczając o tak istotne punkty jak Trafalgar Square, Buckingham Palace i rybę z frytkami, udaliśmy się do Natural History Museum. Ponieważ czasu mieliśmy bardzo niewiele, plan brzmiał "dinozaury". Jakoś przebiliśmy się przez tłumy- w międzyczasie zobaczyliśmy też plaster wycięty z pnia ogromnej sekwoi. Po spotkaniu z T-rexem, mocno już zmęczeni, poczłapaliśmy do hotelu. Tam czekała nas niespodzianka- zostaliśmy przebukowani w inne miejsce. Na szczęście było ono o wyższym standardzie, a po drodze tam trafiliśmy na Queensway. To ulica pełna małych sklepików z pamiątkami i jedzeniem z całego świata. Może nie najbardziej stylowe miejsce Londynu, ale klimatyczne i sprzedają tam przepyszne pampuchy.
 |
Pozwoliłam sobie użyć tego pana do pokazania rozmiarów tego pnia. |
 |
Różne wersje ogrodów na dachu. W formie szklarni albo tarasu z potencjałem na letnie posiadówy. (po prawej zdjęcie z naszego hotelowego okna) |
Drugi dzień zaczęliśmy od wizyty w Kensignton Gardens. To przepiękny park, który nawet w lutym robi wrażenie. Jeśli kiedyś pojedziemy do Londynu zwiedzać ogrody, ten na pewno będzie na naszej liście. Tymczasem czekał nas długi spacer w stronę Muzeum Brytyjskiego. Przecięliśmy Hyde Park, przewędrowaliśmy Oxford Street, daliśmy się oślepić billboardom na Picadilly Square, nawet widzieliśmy zamkniętą jeszcze restaurację Jamiego.
 |
Nie wiem co to ale kwitło w wielu parkach i bardzo mi się spodobało. |
 |
W wielu miejscach kwitły już przebiśniegi, narcyzy też już prawie gotowe do swojego show. |
 |
Dobrze zaprojektowana skarpa wygląda atrakcyjnie nawet w środku szarej zimy. |
 |
Kilka roślinnych niespodzianek- kwitnące drzewa owocowe i trzmielina oraz mini owoce na fidze. Luty- przypominam:-) |
 |
Idąc do pałacu Kensington natrafiliśmy na piękne kępy przebiśniegów. |
 |
Ten żywopłot przy pałacu Kensington musi wyglądać fantastycznie kiedy jest zielony. |
 |
Oranżeria w Kensington, w której mieści się bardzo elegancka kawiarnia |
 |
Luty w Londynie. Kensington Gardens. |
 |
Rabaty już zaczynają się mienić kolorami. |
 |
To już zakątek Hyde Parku. |
Trafiliśmy też do małej knajpki (Bloomsbury Cafe-
profil na yelp), której włoski szef pochwalił się nam swoją polską żoną. Ja kupiłam tam bardzo dobrą kawę i ogromnego muffina, ale oferta była bardzo rozległa. Różne dania śniadaniowo-obiadowe, a na półkach słoiki z ogórkami marynowanymi Rolnika:). W samym muzeum brytyjskim ledwie otarliśmy się o dostępne tam ekspozycje. Punktem obowiązkowym był oczywiście kamień z Rosetty (Święty Graal tłumaczy:)).
 |
Nasze kulinarne zdobycze- pampucho-podobne bułeczki z pysznym nadzieniem z kurczaka, Cornish pasty z truskawkami, podobny trochę do sconsów hard cake i wielki muffin od Bloomsbury Cafe. |
Z muzeum postanowiliśmy dojść do Tamizy i jej brzegiem dotrzeć do Tower Bridge, zakręcając na chwilę w stronę Katedry Świętego Pawła. To był bardzo przyjemny spacer, ponieważ świeciło słońce i było wiosennie ciepło.
 |
Przy katedrze są ciekawe rzeźby- wielkie metalowe kule. Proste, nowoczesne i efektowne. |
Spod Tower Bridge i twierdzy Tower udaliśmy się w stronę stacji kolejowej, z której jechaliśmy na lotnisko. W Stansted kupiłam jeszcze słoiczek Marmite, którego wciąż nie mam odwagi otworzyć, i wróciliśmy do domu. Zmęczeni, ale szczęśliwi.
To nasz pierwszy taki samodzielnie organizowany "city break" ale z pewnością nie ostatni. Taki wyjazd, przez ilość wrażeń, magicznie wydłuża weekend. Wprawdzie poniedziałek był bardzo ciężkim dniem w pracy, ale było warto właśnie tak spędzić walę-tynki.
Komentarze
Prześlij komentarz