Jesienna perspektywa


Niezły przeskok- ze słonecznego Staycation w jesienne bezlistne chaszcze. Chyba większość z nas dokonała takiego mentalnego przeskoku, bo powiedzmy to bez ogródek- ten rok nas dojeżdża. A tu nie dość, że 2020, to jeszcze listopad. Dziś chcę popatrzeć na stan rzeczy z perspektywy tego najoślizglejszego z miesięcy. Obiecuję garść refleksji, wspominkowe paryskie mgły i szybkiego Phila Collinsa do ogrodu.

W mojej głowie nie jest totalnie szaro i błotniście. Mam w sobie dużo wdzięczności, szczególnie za to, że pomimo zawirowań mogę nadal pracować z domu. W okrojonym wymiarze- za niektórymi uczniami zdążyłam się stęsknić, a tych których widuję naprawdę lubię i wybaczam im nawet pobudki na zajęcia o szóstej (no dobra, niektórym ;-)). Doceniam też to, że bez dojazdów do pracy, mogę więcej spać. Ogólnie rzecz biorąc, spanie zastępuje mi większość rozrywek- koncerty, wyjazdy, kino. And I think it's beautiful. Korzystam i nie biczuję się za to "lenistwo". Taka okazja się pewnie nie powtórzy. Rok 2020 to dla mnie Rok Susła.

To spowolnienie (i wspomniana już przeze mnie eksploracja głębin kanału nerwowego górnej siódemki) spowodowało, że zajęłam się jednym z moich wieloletnich nemezis. Unikałam tego tematu długo, aż ten rok wyeliminował wszystkie wymówki i oto do wachlarza tegorocznych globalnych oraz krajowych koszmarów dodałam sobie osobisty- aparat ortodontyczny. Przy okazji okazało się, że dwie rzeczy, które myślałam, że mam opanowane do perfekcji, robię źle- nie umiem ani jeść, ani mówić. Jestem też chodzącym spięciem mięśni oraz psychicznym i fizycznym wrażliwcem, który skrzętnie magazynuje wszystkie emocje w okolicy brzucha. Ta informacja nie była zaskoczeniem, chociaż w porównaniu z moją rodziną cyklicznie słyszę, że mam wszystkie nerwy na wierzchu. Otóż nie- to tylko oni mają swoje jeszcze głębiej. Szokiem było dla mnie, jak te wszystkie nagromadzone i nieprzepracowane uczucia wpływają na moje zdrowie i stan mojego zgryzu. Dobitnie poczułam to po wizycie u neurologopedki i kiedy (z wielkimi obawami) dałam się wymacać osteopacie. Teraz nawet oddycha mi się łatwiej. I wiem, że muszę się za siebie wziąć na wielu poziomach. Za to też jestem wdzięczna- ten rok wyciągnął mnie kilka razy poza strefę komfortu i teraz jest mi ze sobą i swoim ciałem wygodniej.

Ale też obserwuję, że mimo starań nadal nie jest mi dobrze. Praca z domu i brak jakichkolwiek rozrywek skutkuje grzebaniem patykiem w mrowisku własnej głowy. To też cenne mieć czas i okazję zastanowić się nad sobą, jednak jestem już na takim etapie, że rozgrzebuję stare strachy i zmartwienia, oglądam swoje reakcje pod lupą i doszłam do takiego momentu, że wydaję się sobie pozbawionym jakichkolwiek proporcji monstrum (i to psychicznie i fizycznie). Zaczynam tęsknić za szeroką perspektywą, a jednocześnie martwi mnie jak będzie wyglądał świat i ja, kiedy w końcu będziemy mogli wypełznąć z tego pandemicznego kokonu.

Nie bez powodu dekoruję ten post zdjęciami z paryskiego wyjazdu. Byliśmy tam równo tydzień przez atakami terrorystycznymi w 2015. Oglądając te zdjęcia ostatnio poczułam się jakbym patrzyła na zaginione miasto. Podobno Paryż kocha się lub nienawidzi od pierwszego zaciągnięcia się tamtejszym powietrzem. Ja byłam zachwycona- jako nastolatka chłonęłam powieści o paryskiej bohemie i dostałam to co sobie wyczytałam. Lekko pachnący drogimi perfumami tłum, eleganckie ulice, śmierdzące moczem zaułki i pokój hotelowy jak mieszkanie Toulouse-Lautreca. Na szczycie starej kamienicy- z widokiem na niekończące się dachy, nieprzemijającym swądkiem kanalizacji i pluskwami:). Za tą bezwstydną niedoskonałość i totalną akceptację samego siebie polubiłam to miasto na zawsze. A teraz spoglądam na te zdjęcia i zastanawiam się ile z niego zostanie, kiedy w końcu będę miała okazję tam wrócić. Zaczynając od budynków- remont spalonej katedry Notre-Dame potrwa jeszcze lata, a kończąc na tym beztroskim poczuciu samozajebistości.

Nie wiem też ile ze mnie zostanie i czy nie wylezę ze swojej koronawirusowej leży jako to bezkształtne monstrum, którym obecnie się widzę. Trudno będzie wystawić różowe, wygrzane w domowych pieleszach tkanki, na kontakt z szorstkim światem, szczególnie po tym co dzieje się tu i teraz. Kurczę, trudno będzie otworzyć nasze biuro, bo za cholerę nie pamiętam kodu rozbrajającego alarm.

Próbuję się oswoić z tą myślą i znaleźć w sobie przestrzeń na przyjęcie nowego. Znaleźć czas i miejsce na nowe rutyny- dostałam zestawy ćwiczeń, od których zaczynam dzień (i bardzo mi to pomaga), jedzenie i mycie zębów totalnie zmieniły swoje oblicze. Wciąż nie mogę zaakceptować swojej wymowy kota Sylwestra i wyglądu Buźki z Jamesa Bonda. Ale otwieram się na to co nowe. I to nawet w naszym zapuszczonym ogrodzie- w tych niepewnych czasach, kiedy coraz częściej zastanawiamy się, czy nie przyjdzie nam opuścić prawie skończonego domu i wyjechać, kupiłam i posadziłam nowe rośliny. I teraz, w środku listopada, pomiędzy całym tym bałaganem, kwitnie złota gailardia i różowa naparstnica. I to prawie zawsze działa w tej parszywej rzeczywistości- dostrzeganie i docenianie kwiatów na bagnie.

Komentarze