Kolorowe jarmarki

Plan jest wciąż taki sam- wprowadzić się w świąteczny nastrój i utrzymać go do świąt właściwych. Nie pospieszać, nie działać na siłę, postępować spontanicznie- wszystko po to, żeby kolejny rok z rzędu nie uważać piosenki "Christmas Makes Me Blue" Simone White za najbardziej adekwatny utwór bożonarodzeniowy. Wszystko po to, żeby odnaleźć zagubioną magię świąt. W ostatni weekend szukaliśmy jej daleko- na jednym z największych i najstarszych jarmarków w Europie- w Dreźnie.
Pomysł na wyjazd zrodził się jeszcze jesienią, podczas łużyckich wojaży. Dotarło do mnie, że nawet krótki weekend może wystarczyć, żeby zobaczyć coś nowego, spróbować ciekawych potraw i dowiedzieć się czegoś o świecie. Zainspirowana zaczęłam szukać ciekawych weekendowych opcji i gdzieś podczas rozmów w pracy padło hasło "Drezno". Powstały wstępne plany, które następnie powoli i stopniowo ulegały destrukcji. Pod koniec listopada właściwie straciłam nadzieję, że się uda. Ale jednak! Nastrój świąteczny został uratowany- po kompletnym zreorganizowaniu wyjazd doszedł do skutku.
Z Wrocławia wyruszyliśmy bezpośrednim pociągiem, który w 3,5 godziny zawiózł nas na miejsce. Bilet jednoosobowy w dwie strony kosztuje 49 euro, ale są też bilety grupowe- do 5 osób, za 79 euro. Pociąg jest nowoczesny, od granicy niemieckiej trochę zatłoczony, ale ogólne warunki są naprawdę komfortowe. Dowozi pasażerów do Dworca Głównego w Dreźnie, co dla nas było idealnym rozwiązaniem, bo nieopodal znajduje się jeden z wielu drezdeńskich jarmarków.
W Dreźnie byliśmy chwilę po godzinie dziesiątej- tuż po otwarciu jarmarków. Mimo wczesnej pory było dość dużo ludzi, choć to tylko mały przedsmak tłumów, na które mieliśmy natrafić wieczorem. Z pięknie przystrojonego dworca ruszyliśmy na jarmark wzdłuż Prager Strasse. Ten pierwszy targ nie zatrzymał nas na długo. KonQbek zakupił mini pączki serowe (Quarkbällchen), które stopniowo pożeraliśmy, było kilka ciekawych stoisk z czekoladkami w kształcie śrub, gwoździ i innego żelastwa, a w drodze powrotnej to tu skusiliśmy się na klasyczny Currywurst. 
Do przekąszania w drodze- pieczone kasztany i serowe pączki.
Widok na Rynek.
Piniowe szyszki zachwyciły nas wszystkich. Kupiliśmy jedną i czekamy aż się otworzy:)

Śliwkowy ludzik to jeden z tutejszych symboli- ma przynosić szczęście.
Prager Strasse zaprowadziła nas do Rynku, gdzie zupełnie przez przypadek natrafiliśmy na największa atrakcję dnia. Zauważyliśmy lekkie poruszenie na scenie w centrum targu i postanowiliśmy zostać tam chwilę i sącząc grzańca zobaczyć co się wydarzy. Podejrzewaliśmy doroczną ceremonię krojenia Stollena- tradycyjnego drezdeńskiego wypieku. Jestem wielką fanką tego ciasta, dlatego z ciekawością wypatrywałam osoby, która uroczyście miałaby je wnieść. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na plac wjechała wielka dorożka z 3,5 tonowym, długim na 4 i szerokim na 1,5 metra olbrzymem. Były flagi, fanfary i król August- sytuacja była tak abstrakcyjna, że dostaliśmy dzikiego ataku chichotu. A to było zupełnie nie na miejscu.
To białe cielsko to właśnie Stollen- niestety tłumy uniemożliwiły zrobienie bardziej reprezentacyjnego zdjęcia.
Bo Stollen to bardzo poważne ciasto. Podobno w średniowieczu w jego kwestii zostało nawet wysłane pismo do ówczesnego papieża, z oficjalną prośbą o zezwolenie na użycie masła w tym poniekąd postnym wypieku. Głowa kościoła oficjalnej dyspensy udzieliła i teraz w strucli, poza rodzynkami, drożdżami, marcepanem i rumem, jest też masło. I mają na to papier! Ogromne ciasto zostało ukrojone 18 kilowym nożem, sprawdzone przez króla, po czym zaczęła się sprzedaż. Żeby zdobyć kawałek tego wypiekanego przez najstarsze, posiadające specjalny certyfikat cukiernie ciasta, trzeba zakupić specjalny talar. Kosztuje on 5 euro- za około 500g ciasta. Oczywiście musieliśmy je mieć (resztka jeszcze ledwie zipie w kuchni:)). Wymagało to poprzeciskania się w tłumie, ale w nagrodę walcząca z nami Zuzia udzieliła wywiadu i została gwiazdą niemieckiej telewizji;)
Talar i kawałek słynnego ciasta.
Po zdobyciu Stollena niektórzy z nas (czyli na przykład ja) mieli silną potrzebę kawy. Niełatwo było znaleźć wolne miejsca- w końcu znaleźliśmy stolik w małej czekoladziarni o nazwie "Muzeum Czekolady". Wzmocnieni kawą lub cudownie gęstą gorącą czekoladą, wyruszyliśmy na dalszy podbój, teraz już naprawdę bardzo zatłoczonego Drezna. 
Ważnym punktem naszej wycieczki była sentymentalna przechadzka brzegiem Łaby. To tam, na jednej z ławeczek konQbek zaliczał drzemkę w środku nocy, w drodze z naszych pierwszych wspólnych zagranicznych wojaży. Tamto Drezno było wyludnione i ciche, nie było nikogo, kto razem ze mną oglądałby wschód słońca nad Łabą- tylko ja i ciche pochrapywanie konQbka... To Drezno pełne było turystów, artystów ulicznych i muzyki.
 
I znów wbiliśmy się w tłum, spędzając dłuższą chwilę w ludzkim korku w jednej z bocznych uliczek. Ale nie ma tego złego- udało nam się kupić parę drobiazgów (domkowy lampion!), pieczone kasztany i odkrycie tego wyjazdu- Handbrot. Wspaniale sycącą bułę, nadzianą żółtym serem i boczkiem a następnie upieczoną w piecu i podaną z ciapką kwaśnej śmietany na wierzchu. To było niebiańskie przeżycie.
Korek z góry

Ostatnim jarmarkiem, na który trafiliśmy był ten na Neumarkt- i to było najciekawsze miejsce. Pełne straganów  z tradycyjnym jedzeniem z różnych stron, stoisk artystycznym rękodziełem i budek rzemieślników. Każdy handlarz miał swój stylowy szyld, większość z nich była ubrana w historyczne kostiumy, była nawet starodawna karuzela napędzana siłą mięśni właściciela. 
Niestety nie mieliśmy już siły na spróbowania klusek ze śliwkami. Handbrot nas pokonał:)
Stylowe kostiumy.

Dodatkowe atrakcje- karuzela i kolędnicy.
Z Neumarkt wróciliśmy z powrotem na główny plac, wypiliśmy jeszcze po kubeczku ponczu jajecznego (jak my go bardzo zrobimy na święta!) i wróciliśmy na dworzec. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze małą wizytę w centrum handlowym przy Prager Strasse- czego rezultatem jest moje zdjęcie z misiem Paddingtonem i nabytek w postaci kombinezonu w sowy, w którym spędzam teraz każdy wieczór.
To było bardzo dobre!
We Wrocławiu byliśmy około 22. Padnięci, obładowani ciastem i drobiazgami, a co najważniejsze usatysfakcjonowani wróciliśmy do domu spać. Świąteczny nastrój póki co został z nami:)

Komentarze

  1. Fajna wycieczka. Wesołych Świąt!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:) I również życzę wesołych, spokojnych Świąt !

      Usuń
  2. Super relacja! Na widok tych pyszności aż ślinka leci :P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następnym razem trzeba zorganizować coś co pozwoli Jędrkowi pojechać z nami! A póki co planujemy część tych rzeczy odtworzyć na naszym rodzimym gruncie, więc możemy degustować podróbki :)

      Usuń
    2. Zgłaszam się do degustacji :). Jak na razie Jędrek "zaliczył" jarmark we Wrocławiu i był tak oszołomiony ilością "wszystkiego", że oczy miał jak 5 zł :D.

      Usuń
    3. A ja jeszcze u nas nie byłam :) Muszę Jędrka podpytać co i jak;)

      Usuń
  3. A gdzie zdjęcie w kombinezonie? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, tak czułam, że pożałuję tej wzmianki... Na fb jest ocenzurowana wersja z babeczką;)

      Usuń
  4. Cudny wyjazd :) My byliśmy w przedświątecznej Kopenhadze, i muszę przyznać, że wprowadziła mnie w świąteczny nastrój :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak tak świątecznie przystrojone miasta mają bożonarodzeniową moc:) Kopenhagi zazdroszczę- słyszałam, że to przepiękne miasto:)

      Usuń

Prześlij komentarz