Łużyce na weekend

Listopad przywitałam chrypą, bólem mięśni i napadami niekontrolowanej senności. Dopadła mnie jesienna aura i nic na to nie poradzę. Nawet zrobiony i z namaszczeniem zjedzony Hummingbird Cake nie uratował świata przed nadejściem sezonu aspirynowego. Ale czas spędzony pod kocem można wykorzystać- na przeglądanie wakacyjnych zdjęć i wspominanie lata. W związku z tym podejrzewam, że niedługo na blogu zaświeci gorące słońce. A zanim to, inna podróż- bliższa i nie tak nasłoneczniona, ale bardzo ciekawa. Śladami ogórków i pewnego księcia, którego imieniem nazwano smak lodów.
Propozycja wyjazdu padła niespodziewanie. Odebrany w pracy sms od Moni, trochę bicia się z myślami, bo z finansami krucho i decyzja- jadę. W planie było zwiedzanie Cottbus, rejs łódeczką w Spreewaldzie i wizyta w parku w Branitz. Ponieważ jakiś czas temu interesowałam się Parkiem Mużakowskim, tereny Łużyc nie były mi zupełnie obce. Dzięki wycieczce mogłam przetrzeć szlaki przed wyjazdem, który planujemy na wiosnę- w tamtej okolicy jest kilka parków, które bardzo chcielibyśmy zobaczyć.
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od spaceru po Cottbus, lub jak wolicie od Chociebuża. To niewielkie miasto było w sobotę rano bardzo senne i wyludnione. Zobaczyliśmy kilka punktów obowiązkowych na liście turysty- bramę miejską, Spremberger Turm, muzeum Wendyjskie czy najstarszą aptekę- niestety wszystko tylko z zewnątrz. W czasie wolnym zajrzałyśmy do manufaktury produkującej lokalny specjał- sękacze.
Zapraszamy do Starego Miasta Cottbus.
Jednym z symboli Cottbus jest Pocztylion, ponieważ było to miasto krzyżowania się pocztowych szlaków. Ulice w Cottbus mają często dwie nazwy- niemiecką i serbsko-łużycką. A przed muzeum Wendyjskim przysiadł sobie Wodnik Szuwarek.
Cukiernia produkująca sękacze. Nie zachwyciły nas swoim smakiem- bardziej smakują nam nasze, mniej puszyste, z dużą ilością przypieczonej skórki.

Zniszczone mury miejskie zamieniono w szlak spacerowy z ławeczkami w uroczych zakątkach.
Następnym punktem wycieczki była wizyta w Lübbenau czyli Lubniowie, z którego rozpoczynał się nasz rejs płaskodenną łódką po Lehde. Lehde to kiedyś samodzielna łużycka osada, położona nad kanałami. Do początku dwudziestego wieku nie prowadziły tam utwardzone drogi, a i podobno teraz mieszkańcy często wybierają przemieszczanie się łódką. Prawdą jednak jest, że większość budynków nad wodą to teraz domki letniskowe lub kwatery dla turystów, niewielu jest całorocznych mieszkańców. Wciąż jednak skrzynki na listy są przy brzegu- nawet jeśli zauważony przez nas kurier Deutsche Post korzystał z mostków.
Znaki- zamiast przy drodze są przy kanale. Na drugim zdjęciu widać charakterystyczny dla Łużyc stóg siana. Szczekanie wzdłuż płotu nabiera innego znaczenia w Lehde.
 
 
Skrzynka pocztowa:)
Miejsce jest bardzo urokliwe i spokojne, w sezonie jednak prawdopodobnie pełne turystów. My mogliśmy się cieszyć ciszą przerywaną jedynie śpiewem ptaków i pluskiem wody (i okazjonalnym "Hej sokoły!" z sąsiedniej łódki) oraz widokiem prawie pustych kanałów. Przed jesiennym wiatrem chroniły nas udostępnione na pokładzie koce. Od organizatora spływu otrzymaliśmy przekąskę w formie chleba ze smalcem, piwa i słynnego speewaldzkiego ogórka. Mało to może poetyckie, ale bardzo satysfakcjonujące.
Ziemia w tym rejonie jest bardzo żyzna i szczególnie sprzyjająca uprawie ogórków. Ogórkowe przetwory z Spreewaldu były bardzo popularne w NRD, teraz znów wracają do łask, jako lokalne, regionalne produkty- coś co w UE ma wielką wartość. Ponieważ niewiele wiem o smakach i rodzajach tutejszych pikli, zakupiłam zestaw nazywany "Spreewalder Trio", z  najbardziej reprezentatywnymi rodzajami. Można tam również kupić ciekawe musztardy i różniste chrzany- też się skusiłam. Przy okazji polecam zwracać uwagę na metki, bo dokładnie te same produkty potrafią się bardzo różnić ceną- najdrożej jest przy parkingu i w centrum Lehde. A jeśli dla kogoś pamiątki to zbyt mało, można podobno w sezonie w Spreewaldzie poczuć się jak prawdziwy rolnik i kombajnem zbierać ogórki z pola. Widzę konQbka w tej roli...
Musztarda dyniowa i pigwowa oraz ananasowy chrzan. Do tego najohydniejszy na świecie magnes na lodówkę:)
Nasz rejs trwał około 3 godzin, w przerwie zwiedziliśmy niewielki łużycki skansen, a Moni i mi udało się nawet zgubić wśród malowniczych uliczek. Na szczęście bez spóźnienia, podzwaniając zakupionymi słoikami (i mini nalewką ogórkową...) udałyśmy się do autobusu, który zawiózł nas na miejsce noclegu, do Hotelu Mużakowskiego w Łęknicy. Trochę frustrujące było nocowanie w tym miejscu, ponieważ prawie za płotem znajdował się ogromny Park Mużakowski, którego nie było czasu zwiedzić. W niedzielę dotarłyśmy tylko do punktu informacyjnego, gdzie kupiłyśmy ulotki opisujące ten największy park angielski w kontynentalnej Europie.
W skansenie znalazło się miejsce na tradycyjny ogródek, hodowlę królików i krowę treningową, którą można testowo wydoić:)
Sypialnia w łużyckim stylu.

Cisza i spokój... chyba tylko poza sezonem.
W Spreewaldzie nawet graffiti jest na temat ogórków.

Zwiedziliśmy za to inny park, również związany z założycielem Parku Mużakowskiego. Kiedy z powodów finansowych książe Hermann von Pückler-Muskau sprzedał tereny w okolicy Bad Muskau, przeniósł się bliżej Cottbus i w Branitz stworzył kolejny park w stylu angielskim. Kilka razy mniejszy niż poprzedni, wciąż robi ogromne wrażenie. Książę całkowicie zmienił krajobraz otaczający tamtejszy pałac- wykopał rzeki, usypał wyspy i wzgórza, posadził ogromne kępy drzew, a nawet wybudował dwie piramidy. Cały park jest niezwykle harmonijny, można ulec wrażeniu, że  to dzieło matki natury, ale nic bardziej mylnego. Każdy zagajnik jest skrupulatnie zaplanowany, każdy soliter idealnie wpisuje się w otoczenie. Przy projektowaniu ogrodu książę korzystał z pomocy największych specjalistów swoich czasów- architektów, ogrodników ale również malarzy. Widać to na każdym kroku.
 
 
Przy okazji nie sposób nie wspomnieć samego księcia, który był niezwykle barwną postacią. Pasją ogrodniczą zaraził się w szkole dla "trudnych dzieci", do której wysłali go zdesperowani rodzice. Po odziedziczeniu majątku zaczął wydawać fortunę na stworzenie Parku Mużakowskiego, drobne przeznaczając na ekstrawagancje typu podjechanie do stolicy powozem zaprzężonym w dwa jelenie. Kiedy pieniędzy zaczęło brakować, poślubił prawie dekadę od siebie starszą rozwódkę z wielkim posagiem- Lucie von Pappenheim. Stworzył z nią nietypowy związek, który pomimo licznych romansów księcia, przetrwał właściwie do jej śmierci. 
 
 
Małżonkowie dzielili botaniczną pasję, wspólnie poświęcając majątek Lucie na park w Bad Muskau. Kiedy i ten budżet się skończył, Hermann i Lucie formalnie się rozwiedli i książę wyruszył w tournée w poszukiwaniu nowej bogatej żony. Wrócił jednak z nastoletnią niewolnicą i fascynacją egzotycznymi krajami. Stąd w Branitz dwie piramidy- jedna z nich to grobowiec von Pücklera. To również powód dla którego w wielu miejscach w Branitz można zobaczyć rzeźby ananasów- ulubionego owocu księcia. Do ich uprawy wybudował jedne z pierwszych w Niemczech szklarnie, a wyrośnięte owoce wysyłał zamiast kwiatów do kochanek. Listy do swoich kobiet powielał podobno na specjalnej maszynie, którą można zobaczyć w muzeum (w pałacu w Branitz, nie zwiedzaliśmy go)- potem wystarczyło złożyć podpis i wszystkie kochanki były zadowolone. Poza ananasami von Pückler zajadał się podobno też deserem z lodami w trzech smakach- waniliowym, truskawkowym i czekoladowym. Do dziś w Niemczech ta kombinacja nazywa się Fürst-Pückler-Eis.
My opowieści o von Pücklerze wysłuchaliśmy z ust naszej przewodniczki, zainteresowanych jego innymi ekscesami odsyłam do bardziej historycznie profesjonalnych tekstów:
Podsumowując- Łużyce mają ogromny potencjał do zwiedzania. Te dwa dni uświadomiły mi jak wiele można tam zobaczyć i że z pewnością warto tam wrócić. Choćby po to, żeby opisać na blogu Park Mużakowski.

Komentarze

  1. Mieszkałam kiedyś w Łużycach a dokładnie w okolicach Bolesławca i Lubania Śląskiego polecam te tereny. Bolesławiec słynie z ceramiki zaś nie daleko Lubania jest jedyny zachowany w Polsce slup milowy saski. W Bolesławcu polecam zobaczyć Muzeum Ceramiki i Dom Kutuzowa .. Zapraszam do siebie na blog Freya93

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Bolesławca mam na tyle blisko, że aż wstyd, że jeszcze tam nie byłam. W tym roku chcieliśmy się wybrać na festiwal ceramiki, ale nie daliśmy rady. Ceramikę bolesławicką uwielbiam:) Zgłoszę się jak jak będziemy się wybierać w tamte rejony i podpytam o to co jeszcze warto zwiedzić:) Pozdrawiam, na blog zajrzałam i się zaciekawiłam;-)

      Usuń
  2. W liceum zdarzyło mi się odwiedzić Cottbus i Lubbenau, pamiętam to jako bardzo zielone tereny. Może pora na rewizytę tamtych okolic :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że warto- szczególnie, że i Polska i Niemcy są mocno zaangażowane w rewitalizację tych terenów (głównie chodzi o Park Mużakowski). Jest duża szansa, że za każdym wyjazdem natrafimy na coś nowego lub odnowionego:)

      Usuń

Prześlij komentarz