Sycylia naszym okiem

To nie będzie typowy międzyświąteczny post, ale zbiera się coraz więcej powodów, żeby w końcu się z nim rozprawić. Propozycja brzmi- leniwe zwiedzanie Sycylii z naszej kulinarno-ogrodowej perspektywy. Mam nadzieję, że to nie za dużo aktywności jak na ogólne zmęczenie żuciem, które dopadło wszystkich dookoła:)
Ten temat czeka już od wakacji, ale wciąż szukałam jakiegoś bodźca, który zmotywowałby mnie do przejrzenia zdjęć i napisania paru słów. Przyszły Święta i zostałam zbombardowana argumentami za wzięciem się do roboty. Zacznijmy od pogody- z bratem nigdy tak dogłębnie nie zmokliśmy na naszym dorocznym spacerze wigilijnym. Na dodatek wieje, co uważam za złośliwość pogody wymierzoną prosto we mnie. Wspomnienie Sycylijskiego słońca z pewnością dobrze zrobi. Co więcej kończy się rok, a te wakacje zdecydowanie przynależą do 2014. No i najważniejsze- wymyśliłam jak użyć mąkę pistacjową i na dodatek to będzie z czymś naszym, więc nie wymigam się od posta. A że dziś wypiłam dwie kawy i zaznałam drzemki, mogę zarwać noc i powspominać.
Nasze wakacje w tym roku były bardzo okrojone i trudne do zaplanowania. Kiedy w końcu wybraliśmy Sycylię mieliśmy niewiele czasu na przygotowanie się do wyjazdu. Pewnie dlatego tyle razy udało się tej wyspie nas zaskoczyć. Myślę, że jak na takie chaotyczne podejście, udało się nam doświadczyć naprawdę wiele. Niestety jeszcze więcej nas ominęło- ale to powód, żeby jeszcze kiedyś tam wrócić:)
Zatrzymaliśmy się pod maleńkim miasteczkiem Selinunte- nasz hotel był bardzo malowniczo położony na wzgórzu, wśród winnic i gajów oliwnych. Niestety wydostanie się z niego na plażę czy do najbliższego sklepu było wyzwaniem, nie mówiąc już o dotarciu na przystanek autobusowy czy stację kolejową. To utrudniało nam trochę zwiedzanie- hotelowego szofera poznaliśmy bardzo dobrze:)
Widok z naszego balkonu- to niebieskie na horyzoncie to morze. Dość zimne, bo jest tu głęboko i woda niespecjalnie się nagrzewa.
Widok na Selinunte od strony antycznego miasta.
Jedna z głównych ulic.
Wbrew pozorom to nie nieczynna farma- za tym budynkiem były normalne zabudowania mieszkalne i bardzo przyjazny pies. Ruina na podwórku to taki element dekoracji:)
W Selinunte w czwartki w nocy odbywał się targ. Senne i puste miasteczko zamieniało się na kilka godzin w zatłoczony nadmorski kurort. Na stoiskach można było kupić wszystko "made in China" oraz rośliny- żywe i sztuczne.
Samo Selinunte słynie z dwóch rzeczy- parku archeologicznego i wydm. Park archeologiczny zwiedziliśmy razem z Fiflakiem- to ciekawa, całodniowa wycieczka. Teren antycznego miasta jest ogromny, a częściowo odbudowane świątynie na szczycie wzgórza robią ogromne wrażenie. Wydmy przecinaliśmy za każdym razem, kiedy udawaliśmy się na plażę- nie mają tam wstępu żadne pojazdy, bo to rezerwat. Dlatego codziennie kilka razy spacerowaliśmy po specjalnych drewnianych pomostach, szukając żuków (miejscowy gatunek, pod ochroną). Wyjątkowe w tych wydmach jest też to, że co roku we wrześniu zakwitają. Rośnie tam gatunek pachnących białych lilii, które raz do roku zmieniają piaszczysty nieużytek w aromatyczny ogród. Podczas naszej wizyty było jeszcze za wcześnie na ten spektakl, ale udało mi się znaleźć kilka kwiatów. Sama plaża była nieziemska- szeroka, czyściutka i pusta.
Po lewej świątynia, po prawej współczesne zabudowania.
Kwintesencja Włoch- antyczny park, widok na morze, mini miasteczko zawieszone na brzegu i fiat.
Dziwna roślina w parku archeologicznym. Przyciągała owady.
Mniej więcej tyle ludzi było codziennie na plaży. Tutaj plaża od strony parku archeologicznego, nie od strony rezerwatu.
Wejście na wydmy.
Słynne lilie.
Jak już pisałam zwiedzanie Sycylii było dla nas trudne ze względu na odizolowanie hotelu. Planów wycieczki na Etnę i do Corleone nie udało się zrealizować- ze względu na koszty i odległość. Trzymaliśmy się naszej strony wyspy.
Zaczęliśmy od zwiedzenia Palermo- hotelowym busem do Castelvetrano a następnie długodystansowym autobusem do stolicy. Ważne- znalezienie przystanku na Sycylii to wielkie wyzwanie, oznaczenia są malutkie i w bardzo losowych miejscach. Miasto bardzo mi się spodobało- to takie miejsce, które nie wdzięczy się do turystów, nie serwuje wszystkiego na talerzu. Trzeba się trochę potułać i zgubić wśród brudnych lecz malowniczych uliczek, żeby znaleźć skarby, które ma do zaoferowania.
Jednym z nich był ogród botaniczny, który odkryliśmy bo przejeżdżał obok niego autobus. Spróbowaliśmy tam wrócić na nogach- nie taka prosta sprawa, szczególnie że konQbkowi włączył się tryb "Beztroski Globtroter", który na każde moje pytanie o nasze położenie odpowiada z niezmiennym entuzjazmem "jakoś dojdziemy". Jego zapał ostudził nieco pan kioskarz, który dobitnie dał nam do zrozumienia, że plecaki na plecach z pewnością ktoś obrobi i poradził przełożyć cenne rzeczy w bezpieczniejsze miejsca. W końcu jednak, nieokradnięci dotarliśmy na miejsce- do starego ogrodu przy uniwersytecie. Jest to miejsce, gdzie studenci eksperymentują i uczą się- mają nawet szpital dla sukulentów! Nie jest to wielki ogród, ale świetnie zaplanowany z ciekawymi zakątkami i panoramami, podzielony na strefy, takie jak herbarium, ogród Linneusza, szklarnie czy ogród wodny. Jest bardzo klasyczny w swojej formie, choć trudno powiedzieć, żeby wszystko było w nim "od linijki". Jak to we Włoszech są miejsca trochę zaniedbane, ale dodaje to parkowi charakteru i czyni go bardzo klimatycznym miejscem. Ciężko nam było z niego wyjść- a czekało nas jeszcze całe Palermo.
 
Aleja przecinająca cały ogród.
Jednymi z popisowych roślin w tym ogrodzie są ogromne draceny.
Okrągły ogród wodny podzielony na różne strefy- ta charakterystyczna część jest symbolem ogrodu. W tle ogromne bambusy.
Bambusy były zachwycające. Po lewej wychodzące ździebełko.
Kiełek bambusa.
Po lewej fazowe pithecellobium pruinosum, po prawej puchowiec wspaniały- żałuję, że nie trafiliśmy na czas jego kwitnienia bo ma piękne różowe kwiaty.
Lotosy zawsze mnie zachwycają. Ci którzy mnie dobrze znają, wiedzą że się z nimi identyfikuję:)
Najwspanialsze drzewo, cud natury, który trzeba zobaczyć- ogromny fikus z powietrznymi korzeniami.
Jak Weirwood z "Gry o tron".
Stolicę przemierzaliśmy na nogach, posiłkując się zakupionym planem. Zwiedziliśmy katedry w Palermo (piękny widok z dachu) i w Monreale (dla cudownej mozaiki), pospacerowaliśmy po zniszczonych uliczkach, byliśmy na Placu Czterech Kątów. Dzień zakończyliśmy desperackim poszukiwaniem pizzerii. Trafiliśmy do małej, pełnej ludzi restauracji na uboczu. Byliśmy tak głodni, że dopiero po zamówieniu zauważyliśmy ogromne wytatuowane ramiona szefa i wygląd dostawców rozwożących pizzę. Natężenie łysych głów i złotych łańcuchów przekraczało masę krytyczną. Ale w tej głośnej, pełnej grubiańskich tekstów atmosferze czuliśmy się znacznie lepiej niż w wyniunianych knajpach bliżej centrum. A pizza... mmm! Marzenie!
Mozaikę muszę pokazać.
Jedna czwarta placu Czterech Kątów, łączącego cztery dzielnice Palermo.
Kolejna wycieczka z którą się zmierzyliśmy była do średniowiecznego miasteczka Erice. Przed wyjazdem miałam trochę obaw. Po pierwsze, na wzmiankę, że mamy zamiar jechać pociągiem nasz recepcjonista prawie dostał zawału i zostawił nam swój numer telefonu "just in case". Po drugie miałam zdemolowaną stopę. Dzień wcześniej nadepnęłam na rybę- tak to jest możliwe. Ryba miała kolce a w nich jad- nic zabójczego, ale cholernie bolesna sprawa. Na dodatek początkowo myślałam, że mi się zdawało i stopę pomoczyłam jeszcze w zimnej wodzie. Głupi pomysł, bo wysoka temperatura neutralizuje działanie jadu. Kiedy już nie mogłam wytrzymać, bohaterski pan ratownik nowicjusz polał mi stopę roztworem amoniaku i powiedział, że będzie "ok". Było, ale miejsce dziabnięcia potrafi mnie jeszcze dziś zaboleć. Z tego powodu piesze wycieczki nie wydawały mi się bardzo kuszące.
Ale warto było- sycylijskie pociągi są bardzo wygodne, czyste i niedrogie. Jedyne zaskoczenie to to, że bilety kasuje się na stacji, przed wsiadaniem do pociągu. Co do chodzenia, sytuacja początkowo wyglądała marnie. Był weekend, więc autobusy z Trapani, do którego jechał pociąg, do Erice nie kursowały. "Beztroski Globtroter" zarządził, że idziemy na azymut, czyli wielką górę, na szczycie której był nasz cel podróży. Byłam bliska marudzenia. A tu nagle dwa cuda. Znak, że w pobliżu jest kolejka linowa. I lodziarnia z poszukiwanym przez nas rodzajem lodów o smaku tortu sette velli (siedem warstw). Właścicielem był wielki Włoch, niemówiący ani słowa po angielsku, kibic lokalnej drużyny piłkarskiej, o czym świadczył wystrój lokalu (zdjęcia, szaliki, kubki...). W jakiś nadprzyrodzony sposób wyjaśnił nam, że do Erice dostaniemy się bez problemu i żebyśmy uważali na tamtejszych nieuczciwych sprzedawców, którzy nie umieszczają cen na towarach i rzucając niebotyczne ceny, żerują na turystach. Pan zaserwował mi też barbarzyńskie w pojęciu Włochów połączenie zimnego mleka z kawą. Oczywiście początkowo zamówiłam "latte freddo"- dopiero po chwili do mnie dotarło, że dostanę zimne mleko. Pan sam zaproponował dolać do niego espresso- to było pyszne! Wzmocnieni lodami i kawą dotarliśmy do kolejki linowej- zero ludzi, wygodne samochodziki i piękny widok na Trapani podczas wjazdu nastroiły nas bardzo pozytywnie.
Po drodze umilałam sobie czas fotografując kwiaty.
Kiedy zobaczyliśmy ten znak, w głowie zagrały mi hymny anielskie.
Samo Erice jest piękne. Położone na szczycie góry, z świetnie zachowaną średniowieczną zabudową i wszechobecnym zapachem marcepanu. Spędziliśmy tam cały dzień, zwiedzając muzea, wędrując po uliczkach i miejskim ogrodzie, kupując migdałowe słodycze. Po południu zjechaliśmy kolejką, ponieważ chcieliśmy jeszcze zwiedzić pola solne w Trapani. Niestety to była zbyt duża odległość dla naszego środka transportu- naszych stóp. Kiedy zaczął się nam kończyć czas, zawróciliśmy, kupiliśmy najlepsze śliwki świata w przyportowym warzywniaku (sprzedawał nam najdumniejszy z siebie i swoich lingwistycznych zdolności dzieciak) i rozsiedliśmy się w przydworcowym ogródku. Wróciliśmy na czas, nikt nas nie zabił, i choć nie zwiedziliśmy żadnej "catedrale" (co niezmiennie zalecał nam nasz kierowca), spędziliśmy cudowny dzień.
Klasyczny widoczek z Erice.
Wszystkie uliczki w Erice są takie wąskie i malownicze- tylko niektóre trochę bardziej zatłoczone.
Gablotka z marcepanowym szczęściem.
I więcej marcepanu. Na górnej półce słynne marcepanowe owoce.
Dworzec z Trapani, gdzie spędziliśmy senne pół godziny.
Na zakończenie zostawiłam najbardziej smakowity temat- jedzenie. Co dobrego można zjeść na Sycylii? LODY W BUŁECZCE DROŻDŻOWEJ. Kiedy konQbek usłyszał o tej kombinacji od naszej rezydentki, nie mógł się uspokoić. Dopiero kiedy następnego dnia dostał w garść wielką, puchatą bułkę z dwoma gałkami lodów doszedł nieco do siebie. Same lody są na Sycylii przepyszne, a połączenie z brioszką jest genialne- to co się rozpuści wsiąka w drożdżowe ciasto, które później zjada się ze smakiem. Z lekkim wstydem przyznam, że jedliśmy te bułki codziennie. Następnie migdały i pistacje, które rosną lokalnie i dodawane są do większości sycylijskich słodyczy. Są owoce marcepanowe, jest marcepanowy tort casatta i marcepanowe ciasteczka pasta di mandorla. Bez marcepanu są cannoli- smażone rurki z nadzieniem z ricotty, i ciasto sette velli.
Cud!!!
Zestaw mini deserów. Baba hojnie nasączana słodkim syropem. Cannoli. Cassata.
 
Z wytrawnych rzeczy trzeba oczywiście wspomnieć pizzę, ale też sfincione- drożdżowy placek z pomidorowo-rybnym, gęstym sosem na wierzchu. No i arancini- ryżowe kule z nadzieniem, panierowane i smażone. Jeśli chodzi o przekąski, Włosi nie mają sobie równych.
Pizza z wytatuowanej pizzerii w Palermo- część wzięliśmy do hotelu. Krojona stylowym nożem. Po prawej sfincione z cudownie chrupiącym brzegiem.
Arancini- po lewej szynka z mozarellą, po prawej tak zwane "ragu" czyli sos pomidorowy z groszkiem.
A żeby nie wspominać tych smaków na sucho proponuję przepis na ciasteczka marcepanowe prawie jak z Erice. Jak wiele włoskich przepisów, ten jest banalnie prosty i bardzo satysfakcjonujący. Nie korzystałam z jednego przepisu- przeczytałam ich kilkanaście, żeby mniej więcej rozkminić proporcje i zrobiłam ciastka. I wyszły! Co więcej, według mamy to najlepsze z wszystkich ciastek, jakie upiekłam na te święta!

PISTACJOWE CIASTECZKA PASTA DI MANDORLA


100g mąki pistacjowej (albo drobno zmielonych** niesolonych pistacji)
50 g mąki migdałowej (albo drobno zmielonych** migdałów)
100g cukru
1 białko
kilka łyżek płatków róży w cukrze (nasze!)

Jeśli mielimy orzechy i migdały **bardzo ważne jest, żeby nie mielić ich zbyt długo, bo puszczają olej i przestają być sypkie. Blachę wykładamy papierem do pieczenia, piekarnik nastawiamy na 180*C. Mielone pistacje, migdały i cukier mieszamy. Białko lekko ubijamy do otrzymania zaczątków piany. Mieszamy białko z suchymi składnikami. Z masy lepimy kulki, układamy na blasze i lekko spłaszczamy palcem. Pieczemy 10 minut. Po wyjęciu można jeszcze lekko przypłaszczyć ciastka, bo są miękkie (uwaga, gorące!). Po ostygnięciu, w zagłębienie na wierzchu ciastka umieszczamy odrobinę konfitury różanej. I serwujemy pyszne, lekkie, marcepanowo-orzechowe cudeńka. A dom pachnie jak uliczki Erice!

Komentarze

  1. Cudo! Może kiedyś też mi się uda tam wyjechać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To kiedy Ci się uda zabierz mnie ze sobą! :) To takie miejsce do którego chce się wracać:)

      Usuń
  2. Piękna relacja, a opisy jedzenia... pomimo świątecznego przejedzenia - leci ślinka ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem szczerze, że jak wspominałam, mimo ciąży spożywczej, też ciekła mi ślinka!:)

      Usuń
  3. piękne widoczki :) mąż jako nastolatek mieszkał kilka miesięcy na Sycylii i mam cały album z podobnymi widokami :):)
    Jedzonka bym sama z wielką przyjemnościa skosztowała :)
    Dziękuje za zgłoszenie się do zabawy na moim blogu :)
    Pozdrawiam Aneta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Również serdecznie pozdrawiam! Mężowi kilku miesięcy na Sycylii zazdroszczę:)

      Usuń

Prześlij komentarz