Z tęsknoty za wiecznym weekendem

Czasem tak jest, że po fantastycznym weekendzie wszystko układa się jak trzeba. Pomimo poniedziałku trzynastego, dzień płynie gładko i łagodnie. Czuję wtedy, że coś jest nie tak, że to tylko zmyłka i zaraz coś się rypnie. Cieszę się udanym dniem, ale co chwila oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić z której strony przyjdzie niedobre. Wieczorem, kiedy wiem jak i skąd przyszło, siadam z kubkiem zbożowej kawy z mlekiem i oglądam zdjęcia. W piekarniku piecze się pachnące cynamonem ciasto dyniowe, na nogach mam ciepłe kapcie i znów ogarnia mnie urok przebrzmiałego weekendu. Jeśli potrzebujecie na chwilę oderwać się od wtorku, zapraszam na sobotę w górach i niedzielę w ogrodzie. Poudawajmy chwilę, że jeszcze trwają:)
Ponieważ prognozy zapowiadały ostatni piękny weekend, postanowiliśmy wybrać się do Karpacza. Miasta, które swojego czasu schodziliśmy wzdłuż i wszerz (oczywiście okoliczne góry też). Od kilku lat Karpacz mocno się zmienia i coraz trudniej znaleźć tę atmosferę, dla której co roku tam jeździliśmy. 
Nie ma już barów mlecznych, w których można było zjeść domowe pierogi za pięć złotych, nie ma turystów w traperach z wypchanymi plecakami. Restauracje zrobiły się bardzo góralskie, przez okna wyje "góralska" muzyka, która podejrzanie przypomina "Majteczki w kropeczki", a zamiast szurania zmęczonych glanów, słychać stukot obcasów. Pełen makijaż, cekiny, ewentualnie zupełnie niezniszczone sportowe ubrania za kilka tysięcy złotych. Nikt chyba nie spojrzałby z aprobatą na Moni i mój genialny sposób suszenia zmiennych skarpetek na plecaku (kto połaził trochę po górach wie, jaka to rozkosz założyć na stopę suchą skarpetę:)). Dopiero na szlakach jest trochę lepiej, ale też coraz więcej widać japonek i balerin. Miasto zdaje się propagować taki bardziej uczesany rodzaj turystyki, tworząc wyciągi do wyciągów, robiąc deptak na Śnieżkę, czy zezwalając na budowę ogromnego hotelu Gołębiewski. 
Nam jednak wciąż udaje się przywołać choć odrobinę tego utraconego czaru. W ten weekend planowaliśmy zobaczyć Dolinę Łomniczki- moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Jakoś jednak rzucił się nam w oczy nowy wyciąg i pomyśleliśmy, że wjedziemy na Kopę i zdobędziemy Śnieżkę. Po kilkunastu minutach w kolejce (co znaczyło, że jeszcze jakaś godzina czekania przed nami) podjęliśmy męską decyzję i ruszyliśmy pieszo. Czuliśmy jakbyśmy wyrwali się ze smoły, dostaliśmy skrzydeł i na Kopie byliśmy niewiele ponad godzinę później. A skoro byliśmy już tam, do Schroniska pod Śnieżką był już tylko kawałeczek nowoodnowioną drogą, która bardziej przypomina parkowy deptak niż górski szlak. No i skończyliśmy na Śnieżce... Wróciliśmy przez cudownie spokojną, zabarwioną jesiennie Dolinę Łomniczki.
Widok na Czarny Grzbiet z drogi ze Śnieżki. Jak żywcem z "Władcy Pierścieni"
Piękne kolory w Dolinie Łomniczki
Paprocie już zbrązowiały.

 
Widok na zabójczą trasę w górę Doliny Łomniczki. My tym razem tamtędy schodziliśmy
Mieć takie miejsce w ogrodzie...
W samym Karpaczu można jeszcze znaleźć miejsca, które przypominają "nasze czasy". Zacząć należy do Restauracji U Petiego, tuż przy stoku Kolorowa. Nie jest łatwo tam trafić, ale warto się potrudzić, żeby zjeść pieroga urzekająco mięsnego (punkt obowiązkowy!), posłuchać dobrej muzyki i wypić przepyszną kawę. W oczekiwaniu na zamówienie polecam poczytać menu, bo wiele w nim świetnych tekstów. W sobotę kelner ostrzegł nas, że na zamówienie będziemy musieli czekać półtorej godziny, taki był ruch. Zdecydowaliśmy się poczekać i po 45 minutach pałaszowaliśmy nasze pierogi.
Kolejne miejsce to kawiarnia Spokojna, przy głównej ulicy Karpacza- tam trzeba spróbować rolady karkonoskiej, która jest specjalnością zakładu od wielu już lat. My ciacha wzięliśmy na wynos, bo pierogi zupełnie wystarczyły na przepełnienie naszych żołądków. Nie odwiedziliśmy Central Baru, nieopodal, bo ile obiadów dziennie można jeść- ale smażony ser u nich zawsze nas satysfakcjonował.  Jeśli zawitacie do Karpacza, gwarantuję że w tych miejscach uczynią każdego szczęśliwym:)
Ciasto z kawiarni "Spokojna" trochę zmacerowane po drodze, ale wciąż pyszne:) Słynna rolada to ta z truskawką:)
A niedzielę spędziliśmy na naszych włościach, sadząc kwiaty, walcząc z kompostownikiem, zbierając ostatnie cukinie. Wszystko w powolnym, zrelaksowanym tempie. Długo będę wspominać ten weekend...:)
Po lewej cebulki ze sklepu- czosnki i tulipany. Po prawej wydobyte przeze mnie cebulki "śpiochów"- w kępie trawy ukryło się ich całkiem sporo- obdarowałam nawet mamę.
Niby taki delikatny ogórecznik, a łodygę zrobił całkiem konkretną.

Cukinie prosto z krzaka w październiku- luksus!
W przedszkolu nazywaliśmy je "chlebkami". Były cennym rarytasem:)
Kolejna porcja pomikoryzowych grzybów.
Październikowy miszmasz- róża uraczyła nas jeszcze kwiatem, dorobiliśmy się nowego szpadla, oznaczam cebulki, żeby nie wsadzić czegoś w tym samym miejscu, jedyny słonecznik, który oparł się ślimakom w końcu zakwitł.

Komentarze

  1. Przepiękne widoki, zawsze strasznie chce takie oglądać ale nie wiem gdzie iść:( A tłumu mnie odstraszają!
    A co to są te 'chlebki'?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Karpaczu takie widoki bez tłumów są możliwe, jeśli przyjedzie się bardzo rano i wyruszy do Doliny Łomniczki, na Stół (trasa morderca, ale bardzo warto) albo Równią. Najlepiej nie w weekend bo wtedy to wiadomo- baleriny i picie czystej na szlaku:/
      Ale mnie Olu zabiłaś tym pytaniem- okazuje się jednak, że te chlebki mają swoją nazwę o czym przekonałam się po dogłębnym wyguglaniu tematu. To Ślaz Zaniedbany:)

      Usuń
    2. hehehe to widzę, że zajęłam Ci trochę czasu :)
      Dzięki wielkie lecę poczytać o Ślazie, bo jak to mówią; człowiek uczy się całe życie:D

      Usuń
    3. :-) Wyszło mi tylko na dobre, dzięki! Teraz się chwalić mogę, że wiem:)

      Usuń

Prześlij komentarz